Próg przyzwoitości w literaturze, granica brutalności, maksymalny poziom ohydy. Gdzie wyznaczasz to magiczne miejsce, na co się nie godzisz, mówisz zdecydowanie „pas” i odkładasz z niesmakiem?💀
W horrorze ekstremalnym takiej granicy nie ma moi mili, wszystkie chwyty ze strony autora są dozwolone. Książka, którą dziś chciałabym Wam zaprezentować należy właśnie do tego gatunku, zatem przekraczasz poniższy wers na własną odpowiedzialność.
Wsi spokojna, wsi wesoła, rzucamy wszystko wyjeżdżamy w Bieszczady.
Malownicza okolica, lasy, polanki, domek na odludziu, a w środku nicości Jowita i Maciek.
Ona – ćpunka z charakterkiem, oddałaby wszystko za ostatnią dawkę dragów.
On – zakochany bez pamięci, ratujący z opresji bohater.
Pierwsze kilkadziesiąt stron obszernie traktuje o uzależnieniu, jak również niesamowitej miłości, którą się darzą. Jest niemal zbyt pruderyjnie, aczkolwiek raz po raz siarczyste bluzgi sprowadzają nas do pionu i przypominają, że nie mamy do czynienia z ckliwą obyczajówką. Aż tu nagle wypad do pipidówki zwanej Nędzą przeistacza się w istne piekło. Jazda bez trzymanki to mało powiedziane. Rozpierducha, to słowo bez wydźwięku. Jak opisać zatem to, co wydarzyło się na kartkach tej totalnie niepozornej historyjki, o jakże wdzięcznej nazwie.
Szeroko rozumiana koprofilia, „wyszukane” opisy kopulacji, wydzieliny, flaki, części ciała tu i tam, porozrzucane kości w krzakach, a i nawet na talerzach. Kanibalizm, nekrofilia, kazirodztwo. Plus jeszcze inne bajery, o których nawet byście nie pomyśleli.
Zagadkowe zaginięcia turystów na przestrzeni lat i wcielone zło we wzgórzach, które tak jak w tym popularnym horrorze – mają oczy. Polecam, ale tylko tym najodważniejszym.