„Wiara powinna być świadomym wyborem, a nie praniem mózgu, kiedy dziecko jest za małe, by ją rozumieć albo kwestionować. Wiara nie jest czymś, co przekazuje się jako tradycję rodzinną. Nie jest namacalna ani absolutna. To coś, nad czym trzeba pracować, jak nad małżeństwem albo dziećmi.”
Lejtmotywem książek Tudor niezaprzeczalnie są wątki paranormalne osadzone w realiach małomiasteczkowych, których głównymi bohaterami zwykle są małe dzieci. Najnowsza powieść swym klimatem nie odbiega od poprzednich dzieł autorki.
Nocne mary, zjawy, płonące dziewczynki objawiają się w scenerii opuszczonego cmentarza, jak również w starej katedrze. Niesamowicie ważnym zdaje się być tutaj pojęcie wiary, które raz po raz komentowane jest przez pastorkę Jake Brooks, charyzmatyczną fankę rocka alternatywnego. Jako matka nastoletniej Flo, zostaje zmuszona do przeprowadzki do malowniczej mieścinki Chapel Croft, gdzie za czasów prześladowań religijnych palono na stosie heretyków.
Hermetyczne środowisko, zaściankowa społeczność, tajemnice, kłamstwa, drewniane kukiełki, fanatyczne egzorcyzmy i mistyczne rytuały…
W moim osobistym odczuciu książka była poniekąd przekombinowana. Znacie pojęcie tzw. zmylaczy, z angielskiego „red herring” (dosłownie: czerwony śledź)? Autorzy kryminałów i thrillerów mają za zadanie rzucać tymi śledziami na prawo i na lewo, rozpraszając czytelnika, nie doprowadzając do sprzedania skóry zbyt szybko. Jak na moje oko ta książka była wręcz usłana tymi zawodniczymi tropami, mnogość wątków pobocznych mnie przytłoczyła, śledź zemdlił w połowie lektury. Na szczęście początek i zakończenie oceniam dość wysoko, fabuła na plus, jak również nastrojowość.
Ode mnie 💀💀💀💀/5, czyli sympatycznie.
Ps. lalunia własnej roboty, doceńcie plis to zaangażowanie, bo manualne ze mnie beztalencie😂