„Ludzie są piękni, gdy patrzymy na nich z oddalenia. Nie warto zbliżać się za bardzo i poznawać ich lepiej. Kiedy w parkowej alejce zamigocze w trawie grudka złota, nie bierz jej do ręki. To na bank będzie psie gówno połyskujące w promieniach słońca.”
Takim pozytywnym cytatem otwieram swój wpis, w którym chciałabym troszeczkę pozachwalać zeszłoroczną powieść grozy z naszego polskiego podwórka. Zaczynając od totalnie dopieszczonych walorów estetycznych (zachęcająca wizualnie oprawa, wymowne załączone wewnątrz grafiki, pasująca do ogółu zakładeczka, gruby papier), a kończąc na treści wykreowanej przez Kamila Staniszka, „Pętla” stanowi spójną całość, w której niczego bym nie zmieniła. Genialnie zaprezentowana i holistycznie spójna, tworząca twór zapadający w pamięć, wciągający, uzależniający i niesamowicie intrygujący. Od samego początku pióro autora chwyta w swoje szpony i nie chce puścić. Czytając w Sylwestra miałam ochotę zapaść się pod koc z lampką wina i olać imprezę na którą byłam zapisana. Pochłonęła mnie bez reszty, a kartki przewracały się same. Może i zakończenie i schemat nie odbiegają jakoś specjalnie od innych powieści grozy. Może i nie zaskakuje, nie zostawia nas z koparą opuszczoną po sam parkiecik. Co robi zatem, że otrzymuje ode mnie pełen pakiet czach?
Otumania depresyjnym nastrojem. Osacza samobójczymi myślami. Sprawia, że zastanawiasz się nad sensem miłości i życia bez niej. Sensem miłości – i życia z nią. Czym ona właściwie jest. Czy istnieje, czy my ją generujemy na swoje własne potrzeby. Co się stanie, gdy osoba, którą kochamy postanowi nas opuścić. Okaże się mendą nad mendy, wykorzystywaczem, kłamczuchem. Wizja, którą sobie stworzyliśmy – albo została sztucznie wykreowana za pomocą fałszywych zapewnień – pęknie jak bańka, rozpuszczając naszą pianę komfortu. Komfortu, który stanowił całe nasze szczęście. Ginie szczęście, ginie miłość, nasza ukochana osoba sprawia, że zatracamy własne ja.
Właśnie taką życiową grozę przedstawił nam autor. Postawił nas pod ścianą, przy której mamy ochotę skończyć z własnym życiem, zawiązać tytułową pętlę, otulić szyję ciasnym sznurem. Kopnąć taborecik. Zawisnąć. Zakołysać się. Oddać nicości i poczuć obojętność zamiast przeszywającego bólu spowodowanego stratą.
Uwielbiam małomiasteczkowość zaprezentowaną przez autora, psychodeliczny klimat, chmary zielonych i opasłych much wypełniających całą przestrzeń. Włażących do wszystkich możliwych otworów, nieprzyjemnie łechcących delikatną skórę. Zjawy przeszłości przewijające się raz po raz, psychopatyczne zachowanie głównego bohatera. A może jego byłej dziewczyny? Może jej nowego lovera? Wszyscy mają tu nierówno pod sufitem i z całą przyjemnością oddawałam się tym psychotycznym wizjom, erotycznym uniesieniom przerywanym ociężałymi krokami topornych kaloszy. Przeczytaj koniecznie.