Po tę książkę sięgnęłam z wielką ochotą po przeczytaniu zapowiedzi, która przekupiła mnie następującymi zwrotami:
„… rozdzierająco piękna historia o miłości, codziennych problemach, depresji oraz uczuciach towarzyszących utracie bliskiej osoby. (…) dotyka najbardziej dramatycznych i ciemnych stron ludzkiej natury (…) dla wszystkich tych, którzy nad szybką akcję cenią sobie ogrom emocji.”
Nie doczytałam, że to literatura obyczajowa, mój błąd, chociaż z drugiej strony, może i warto się w końcu przekonać do nowego gatunku. Poszerzyć horyzonty i takie tam.
Niestety, źle trafiłam.
Ta książka wymęczyła mnie niesamowicie swoją powtarzalnością, schematycznością, i co najważniejsze – nużyła do granic możliwości.
Historia Mary, która po stracie swego ukochanego Jima przez kilka lat stała na stacji kolejowej z tabliczką „Wróć do domu, Jim” może i zaczynała się intrygująco, ale poprowadzona została nieciekawie. Zdania skomponowane były w taki sposób, że momentami traciłam wątek i czytałam kilkakrotnie. Zamiast zanurzać się w emocjach, buszować w tych zakamarkach ciemnej natury ludzkiej, chłonęłam peany na temat Jima – piękny, cudny, mądry lekarz. Jim niestety miał swoje wady, o których było zdecydowanie za mało, walce z depresją nie poświęcono tu zbyt wiele. Szkoda, że autorka nie skupiła się bardziej na opisie bólu Mary, tej tęsknoty, która rozdzierała jej serce. Czuć było determinację, ale niewystarczająco. Nie czułam nic, tylko chęć zakończenia tej historii… Kto ogląda moje story, mógł „na żywo” śledzić moje zmagania z tą powieścią.