Gdzie najbardziej lubiliście przesiadywać w swoich nastoletnich czasach z ekipą najbliższych przyjaciół?
/ Patronat medialny Suspense_books /
Myślę, że wielu z nas, jak nie prawie każdy. No, z pewnością my, dzieciaki z mniejszych miasteczek bez jakichś szczególnych predyspozycji, bez większych ambicji i szczególnych szerszych wizji na spędzanie wolnego czasu w sposób kreatywny – mieliśmy takie miejsce. Mieliśmy tę tytułową stację. Metę, spelunę, murek, przystanek, piwnicę u sąsiada blok obok, garaż u łysego, albo nawet jakąś dziurę w krzakach. Cokolwiek. Tam, gdzie chodziło się zapalić szlugę ze starszymi kolegami, wypić tanie wino z ziomkami posłuchać muzy z nokii z najnowszą polifonią. Siedzieliśmy w tych stacjach po lekcjach, czasem nawet w ich trakcie. Rodzice może wiedzieli, że bumelowaliśmy, może udawali, że nie wiedzą, a może wiedzieć nie chcieli. Przymykali oko, wiedząc, że za ich czasów całkiem podobnie być mogło. Jednak wyszli na ludzi, my też wyjdziemy, trochę pościemniamy, ale w ogólnym rozrachunku przecież stopnie dobre w dzienniczkach, całkiem znośne, no.
Niejeden na dobre niestety nie wyszedł.
Jednemu rękę spaliło, bo po pijanemu dotknął tam, gdzie nie powinien. Wysokie napięcie nie sprzyja wysokim promilom w stężeniu.
Drugi na główkę skoczył nad jeziorem tuż po maturach. Chwilowa brawura, zabawa, szaleństwo – chwilo trwaj! Niestety, dla niego jakakolwiek chwila przestała już istnieć.
Inni w rzece swawole młodzieńcze uskuteczniali, choć starzy wzbraniali. Do dziś jedna wspominać będzie chwilę, gdy szesnastoletni przyjaciel siłą wyrwał ją z rwącej wody, by samemu już więcej nie opuścić jej samowolnie.
To były ich stacje. Prawdziwe, zupełnie niezmyślone. Wszystko wokół mojego miasta miało miejsce w latach, gdy i ja dorastałam. Nawołują one do mnie do dziś ponurym wspomnieniem, negatywną emocją i duchem młodzieńczych, niezupełnie przemyślanych zabaw. Do dziś pozostają fantomowym uosobieniem straty, zatrzymanego czasu i ogromnej pustki, która powstała w sercach ich najbliższych.
Niektóre miejsca zdają się być złe. Emanują wrogością, jak gdyby od zawsze nosiły znamiona śmierci, przywołując tych najbardziej podatnych na pokusę i następującą klęskę. Majchrzak przestawia nam grupę przyjaciół, których dorosłe życie zostało naznaczone wrogą aurą spowijającą stację. Ta ciemność już od samego początku przejawiała się nie tylko tym, co oni tam robili, jak odnosili się wzajemnie do siebie, lecz również zdawała się do nich przemawiać. Rezonowała między gdzieś między wersami słów wypowiadanych przez nich samych, napierała na myśli kotłujące się w ich głowach. Siała ferment w nastoletnich głowach popychając do coraz to gorszych czynów.
Czym zatem jest „Stacja”? Myślę, iż przede wszystkim historią o dorastaniu, o życiu bez perspektyw, o stracie, przykrych doświadczeniach, gonieniu za niedoścignionym. O szarej polskiej rzeczywistości, którą żyliśmy my – dzieci lat dziewięćdziesiątych. Choć nasze dni i tak były bardziej kolorowe, od tych, w których wychowywali się nasi rodzice, wciąż wokół było ponuro. Cieszyliśmy się tym co mamy, przede wszystkim towarzystwem swoich rówieśników i plątaniem głupich figli. Choć jesteśmy młodzi, wielu z nas już tutaj nie ma. Stacja rozpanoszyła się w myślach wielu nas, odbierając nam to co najcenniejsze naszymi własnymi rękoma.
Marcin Majchrzak jest jednym z moich ulubionych przedstawicieli polskiej grozy, polskiego weird fiction, prozy polskiej ogółem. „Stację” czytałam pierwszy raz w starym wydaniu kilka lat temu i wywarła na mnie ogromne wrażenie. Nakład się rozszedł, aktualnie mamy możliwość podziwiać jego debiutanckie dziecko w nowej szacie graficznej (do której autor sam przygotował grafikę okładkową), oraz z ciekawą przedmową napisaną przez Wojciecha Gunię, rzucającą światło na „Stację” w szerszym kontekście.
Skoro to groza, to spytacie czym straszy? Jej demoniczność polega na złej stronie ludzkiej natury, która ukryta jest gdzieś głęboko. Czy wrodzona, czy wyzwolona z pomocą miejsc o demonicznej naturze? Przekonajcie się sami.